Muszę Wam się przyznać, że w tym roku spędziłam wakacje dosyć pracowicie i nie udało mi się wyjechać tyle razy i na tak długo, jakbym sobie tego życzyła (mam nadzieję jednak, że odbiję to sobie w kolejnych miesiącach). W lipcu uznałam, że oprócz dłuższego wyjazdu (z którego relację też obiecuję), czyli wycieczki na wschód (Wilno - Tallinn - St. Petersburg), przyda mi się przynajmniej jeden krótszy wypad. Padło na Budapeszt (przede wszystkim, dlatego że Ryanair oferował bardzo korzystne cenowo loty, za co jednak musieliśmy potem zapłacić w inny sposób - poniżej opis przygody i dlatego że moja wspominana tu już wielokrotnie przyjaciółka Kasia w zeszłym roku opowiedziała mi o tym, jak ciekawe jest to miasto). Sama już wcześniej zwiedzałam Budapeszt, ale miało to miejsce jakieś 10 lat temu, więc tak naprawdę niewiele pamiętałam. Teraz jako bardziej "świadoma" podróżniczka mogłam się nim prawdziwie nacieszyć. Niestety kłopoty z Ryanairem i przygody na lotnisku Modlin trochę ukróciły nasz pobyt (o tym w dalszej części notki), przez co cały czas mam niedosyt tego pięknego miasta. Ale cóż, widać tak miało być i widać muszę jeszcze raz tam wrócić!
Wszystko zaczęło się niewinnie. Na lotnisko przybyliśmy bardzo wcześnie, bo jakieś 1,5 godziny przed wylotem, zatem spokojnie przeszliśmy sobie przez kontrolę bezpieczeństwa (a propos - nikt o tak rannej porze nic nam nie skontrolował, nie przyczepił się do naszych miniaturowych kosmetyków, wszystko cacy - popołudniu zaś, bo przechodziłam przez kontrolę 2 razy tego dnia, już byli bardziej dokładni). Około godziny 7:35, kiedy to miał się zacząć nasz boarding, dostaliśmy informację, że przez złe warunki pogodowe (faktycznie, mgła była niczym mleko), nasz lot będzie opóźniony i kolejnych newsów możemy się spodziewać za ok. godzinę. Cóż, trudno. Nawet się tego spodziewałam, szczerze mówiąc, bo na zewnątrz było naprawdę nieciekawie. Kiedy czekaliśmy, zauważyliśmy, że samolot, którym mieliśmy lecieć (i który wcześniej przylatywał z Budapesztu), wylądował na Okęciu. Pomyślałam, że w związku z tym pewnie nas tam przetransportują (o jak bardzo się myliłam!). Gdy minęła godzina, pani przez megafon powiedziała, że jeszcze 30 min. Kolejną informacją było, że musimy czekać jeszcze ok. 20 min. W końcu po 2 godzinach czekania powiedziano nam, że nasz lot został odwołany. Na fali emocji pognaliśmy (Bogu dzięki szybko) do kas Ryanaira. Okazało się, że przez te poprzednie dwie godziny Okęcie i Modlin chyba kłóciły się, czy to my (pasażerowie) mamy dojechać na Okęcie, czy samolot ma przylecieć do nas. Poszli na kompromis i po porozumieniu z przewoźnikiem - odwołali (nota bene - identyczna sytuacja wydarzyła się z lotem do Barcelony, ale tu już podstawili autokary, żeby zawieźć ludzi na Okęcie, ale potem stwierdzili, że odwołają). Nie muszę Wam chyba mówić, jaki sajgon zrobił się na lotnisku. Do kas ustawiła się kolejka na 5 godzin stania (my na szczęście byliśmy blisko), nikt o niczym nie informował pasażerów, w okienku siedziała tylko jedna biedna pani, która nawet nie miała dostępu do wewnętrznego systemu Ryanaira. W końcu, po parudziesięciu minutach wykłócania się z menedżerem, dowiedzieliśmy się, że albo możemy żądać zwrotu pieniędzy od Ryanaira, albo mogą nam zaproponować lot do Budapesztu przez Dublin, na który było 20 miejsc. Jednak miła pani z okienka 1 bilet załatwiała przez ok 40min, po czym powiedziano nam, że nie ma już więcej biletów. Zadzwoniłam do Ryanaira i powiedziałam, jaka jest sytuacja, a pani w słuchawce uprzejmie wyjaśniła mi, że ona może jedynie przebookować nam bilet na sobotę (co nas trochę nie urządzało), a rozwiązanie typu lot przez Dublin może nam zaproponować tylko lotnisko. Zapytaliśmy się o to w kasie i usłyszeliśmy, że tak, owszem tylko lotnisko może zaoferować przelot przez inne miasto, ale że już nie ma żadnych innych opcji (według pani z okienko). To mnie trochę wkurzyło, bo wiem, że Budapeszt jest świetnie skomunikowany z innymi miastami, a że było jeszcze wcześnie, uznałam, że to trochę niemożliwe, by w żaden inny sposób nie dało się przelecieć. Znaleźliśmy i pokazaliśmy pani, że jest połączenie przez Rzym, mój dzielny mężczyzna odgonił wpychających się przed nas ludzi (bez niego nie spędzilibyśmy tego weekendu w Budapeszcie, sama nie dałabym rady) i pani zabookowała nam w końcu połączenie przez stolicę Włoch! Batalia była straszna, ale wyszliśmy z niej zwycięsko!
Do Budapesztu dotarliśmy po północy (straciliśmy niestety cały dzień zwiedzania) i myśleliśmy, że gdy tylko dotrzemy do hostelu, zaraz padniemy na łóżko. Jednak w hostelu zastała nas impreza i okazało się, że to raczej nie bar przy hostelu, a hostel przy barze (Grund Hostel). W końcu dotarliśmy do naszego pokoju i padliśmy na łóżka, jednak hostel do najwybitniejszych nie należy. Nie wierzcie za bardzo w to, co jest napisane na jego stronie - nie ma "fully equipped kitchen" (w zasadzie w ogóle nie ma kuchni), a po kawę i herbatę rano trzeba chodzić do baru po drugiej stronie ogródka. Faktycznie, miejsce na bar świetne, obsługa miła i cena za noc bardzo niska, ale nie poleciłabym go (nie ma fajnego, hostelowego klimatu, duży minus za kuchnię plus nie należy do najczystszych).
Na szczęście hostel to nie gwóźdź programu, zatem następnego dnia (w miarę) wypoczęci zabraliśmy się do zwiedzania miasta. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od części Buda i wejścia na wzgórze Gellerta, na którym znajduje się Cytadela i budapesztańska Statua Wolności. Warto tam się wspiąć, ponieważ rozciąga się z niego przepiękny widok na miasto i samo wzgórze to po prostu wielki, urokliwy park.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Na lotnisko przybyliśmy bardzo wcześnie, bo jakieś 1,5 godziny przed wylotem, zatem spokojnie przeszliśmy sobie przez kontrolę bezpieczeństwa (a propos - nikt o tak rannej porze nic nam nie skontrolował, nie przyczepił się do naszych miniaturowych kosmetyków, wszystko cacy - popołudniu zaś, bo przechodziłam przez kontrolę 2 razy tego dnia, już byli bardziej dokładni). Około godziny 7:35, kiedy to miał się zacząć nasz boarding, dostaliśmy informację, że przez złe warunki pogodowe (faktycznie, mgła była niczym mleko), nasz lot będzie opóźniony i kolejnych newsów możemy się spodziewać za ok. godzinę. Cóż, trudno. Nawet się tego spodziewałam, szczerze mówiąc, bo na zewnątrz było naprawdę nieciekawie. Kiedy czekaliśmy, zauważyliśmy, że samolot, którym mieliśmy lecieć (i który wcześniej przylatywał z Budapesztu), wylądował na Okęciu. Pomyślałam, że w związku z tym pewnie nas tam przetransportują (o jak bardzo się myliłam!). Gdy minęła godzina, pani przez megafon powiedziała, że jeszcze 30 min. Kolejną informacją było, że musimy czekać jeszcze ok. 20 min. W końcu po 2 godzinach czekania powiedziano nam, że nasz lot został odwołany. Na fali emocji pognaliśmy (Bogu dzięki szybko) do kas Ryanaira. Okazało się, że przez te poprzednie dwie godziny Okęcie i Modlin chyba kłóciły się, czy to my (pasażerowie) mamy dojechać na Okęcie, czy samolot ma przylecieć do nas. Poszli na kompromis i po porozumieniu z przewoźnikiem - odwołali (nota bene - identyczna sytuacja wydarzyła się z lotem do Barcelony, ale tu już podstawili autokary, żeby zawieźć ludzi na Okęcie, ale potem stwierdzili, że odwołają). Nie muszę Wam chyba mówić, jaki sajgon zrobił się na lotnisku. Do kas ustawiła się kolejka na 5 godzin stania (my na szczęście byliśmy blisko), nikt o niczym nie informował pasażerów, w okienku siedziała tylko jedna biedna pani, która nawet nie miała dostępu do wewnętrznego systemu Ryanaira. W końcu, po parudziesięciu minutach wykłócania się z menedżerem, dowiedzieliśmy się, że albo możemy żądać zwrotu pieniędzy od Ryanaira, albo mogą nam zaproponować lot do Budapesztu przez Dublin, na który było 20 miejsc. Jednak miła pani z okienka 1 bilet załatwiała przez ok 40min, po czym powiedziano nam, że nie ma już więcej biletów. Zadzwoniłam do Ryanaira i powiedziałam, jaka jest sytuacja, a pani w słuchawce uprzejmie wyjaśniła mi, że ona może jedynie przebookować nam bilet na sobotę (co nas trochę nie urządzało), a rozwiązanie typu lot przez Dublin może nam zaproponować tylko lotnisko. Zapytaliśmy się o to w kasie i usłyszeliśmy, że tak, owszem tylko lotnisko może zaoferować przelot przez inne miasto, ale że już nie ma żadnych innych opcji (według pani z okienko). To mnie trochę wkurzyło, bo wiem, że Budapeszt jest świetnie skomunikowany z innymi miastami, a że było jeszcze wcześnie, uznałam, że to trochę niemożliwe, by w żaden inny sposób nie dało się przelecieć. Znaleźliśmy i pokazaliśmy pani, że jest połączenie przez Rzym, mój dzielny mężczyzna odgonił wpychających się przed nas ludzi (bez niego nie spędzilibyśmy tego weekendu w Budapeszcie, sama nie dałabym rady) i pani zabookowała nam w końcu połączenie przez stolicę Włoch! Batalia była straszna, ale wyszliśmy z niej zwycięsko!
Do Budapesztu dotarliśmy po północy (straciliśmy niestety cały dzień zwiedzania) i myśleliśmy, że gdy tylko dotrzemy do hostelu, zaraz padniemy na łóżko. Jednak w hostelu zastała nas impreza i okazało się, że to raczej nie bar przy hostelu, a hostel przy barze (Grund Hostel). W końcu dotarliśmy do naszego pokoju i padliśmy na łóżka, jednak hostel do najwybitniejszych nie należy. Nie wierzcie za bardzo w to, co jest napisane na jego stronie - nie ma "fully equipped kitchen" (w zasadzie w ogóle nie ma kuchni), a po kawę i herbatę rano trzeba chodzić do baru po drugiej stronie ogródka. Faktycznie, miejsce na bar świetne, obsługa miła i cena za noc bardzo niska, ale nie poleciłabym go (nie ma fajnego, hostelowego klimatu, duży minus za kuchnię plus nie należy do najczystszych).
Na szczęście hostel to nie gwóźdź programu, zatem następnego dnia (w miarę) wypoczęci zabraliśmy się do zwiedzania miasta. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od części Buda i wejścia na wzgórze Gellerta, na którym znajduje się Cytadela i budapesztańska Statua Wolności. Warto tam się wspiąć, ponieważ rozciąga się z niego przepiękny widok na miasto i samo wzgórze to po prostu wielki, urokliwy park.
Po zejściu ze wzgórza kontynuowaliśmy wycieczkę po Budzie i przeszliśmy piękną promenadą pod Zamek (Pałac) Królewski. Gdy dotarliśmy do wejścia, niestety okazało się, że odbywa się tam festiwal wina i żeby zobaczyć sam Zamek trzeba wydać dosyć sporo forintów (nasza studencka kieszeń krzyczała "NIE!"). Obeszliśmy zatem zamek i na tym mniej więcej zakończyliśmy jego podziwianie.
Na koniec dnia znaleźliśmy w moim zdaniem najpiękniejszej części miasta, a mianowicie przy Baszcie Rybaków i Kościele Św. Mateusza. Ta średniowieczna dzielnica jesienną porą o zachodzie słońca wydała mi się prawdziwym skarbem Budapesztu. Może to przez to, że lubię średniowieczne klimaty, ale też nie wydaje mi się, że znalazłby się ktoś, kogo nie oczaruje cudowny widok na całe miasto ze stylizowanym na Westminster Parlamentem na czele. Ciekawostką, którą usłyszeliśmy od pewnej genialnej przewodniczki (o tym poniżej), jest to, że przez to, iż zgodnie z umową, którą Węgry zawarły z Włochami w XIX w. autentyczne, średniowieczne części budynków w tej części miasta nie mogą zostać pokryte farbą i w związku z tym wyglądają na niedokończone.
Po sesji zdjęciowej z widoczkami, zmęczeni (trochę nie odespaliśmy chyba stresów dnia poprzedniego) wróciliśmy do hostelu, żeby przygotować się na następny dzień. Przeszliśmy promenadą na drugim brzegu w części Peszt, podziwiając świetnie zagospodarowany brzeg Dunaju (czemu w Warszawie nie można podobnie ogarnąć Wisły?).
Następnego dnia wyszliśmy znacznie wcześniej, żeby jak najlepiej wykorzystać (ostatni niestety) dzień. Naszym pierwszym celem był "House of Terror" czyli muzeum okupacji nazistowskiej i sowieckiej na ziemiach węgierskich. Muszę przyznać, że "dom terroru" robi wrażenie i wystawa budzi emocje. Minusem jednak jest to, że nie wszystko zostało przetłumaczone na angielski i czasem nie można rozszyfrować cytatów czy napisów np. z plakatów propagandowych. Po drodze mieliśmy okazje podziwiać piękną Synagogę (największą na Węgrzech). Po odwiedzeniu muzeum przeszliśmy się na Plac Bohaterów, na którym niestety odbywały się wyścigi konne (chyba) i nie mogliśmy podziwiać go w całości.
O 14:30 czekał nas kolejny punkt wycieczki czyli coś, co uważam za naprawdę genialny pomysł, a mianowicie Free Walking Tour. Idea zakłada, że licencjonowani przewodnicy, a jednocześnie młodzi ludzie, mieszkający w danym mieście, oprowadzają Cię po nim za darmo (możesz oczywiście zostawić napiwek, jeśli wycieczka okaże się ciekawa). Nasza FWT była absolutnie genialna dzięki świetnej przewodniczce, Sarze (jeśli kiedykolwiek wybierzecie się na tego typu spacer w Budapeszcie, szukajcie wycieczki z Sarą!). Dziewczyna miała ogromną wiedzę, którą potrafiła przekazać tak, że każdy słuchał z zapartym tchem (bez różnicy, czy mówiła o historii, czy o kulturze, czy o kuchni). Nasza FWT rozpoczęła się przy Bazylice Św. Stefana, czyli największym kościele w mieście, poświęconym pierwszemu królowi Węgier. Na schodach przed Bazyliką nasza przewodniczka opowiedziała co nieco o pochodzeniu Węgrów, historii ich kraju i języku. Dalej przeszliśmy ulicami Pesztu poznając styl życia jego mieszkańców - co robią wieczorami, co jedzą (dobrze i tłusto!), co piją (pyszne węgierskie wina), jak wygląda ich życie rodzinne (Sara odradziła nam ślub na Węgrzech, ponieważ co drugie małżeństwo kończy się rozwodem podobno!) i kim są lub byli najsłynniejsi Węgrowie. Drugą połowę wycieczki spędziliśmy po przeciwnej stronie miasta, znów odwiedzając zamek i piękną Basztę Rybaków. Poznaliśmy też m.in. historię powstania hotelu Hilton w tak zabytkowej części miasta, czyli tajemnicę tego, jak pan Hilton przekonał władze, żeby udzieliły mu pozwolenia na budowę (ale to zachowam w sekrecie - dowiecie się, jak pojedziecie do Budapesztu!). I właśnie w hotelu Hilton zakończyliśmy naszą, naprawdę super wycieczkę. W podobnej miałam okazję uczestniczyć w Rydze, jednak budapesztańska była dużo lepsza.
Po FWT posiedzieliśmy jeszcze chwilę w tym najbardziej urokliwym "zakątku" miasta, po czym dosyć zmęczeni wróciliśmy do hostelu. Niestety, w związku z tym, że były to bardzo intensywne dni, pełne przygód miłych, ale też niemiłych (powiedzmy kondycyjno-zdrowotnych), nie udało nam się poznać życia nocnego Budapesztu. Dlatego mam nadzieję, że ktoś poleci jakieś miejsca w komentarzach :)
Zdecydowanie polecam wycieczkę do Budapesztu, jednak przynajmniej pięciodniową - weekend to bez wątpliwości za krótko! Dlatego też sądzę, że będę chciała wrócić jeszcze do tego pięknego i bardzo ciekawego miasta.
O tak. Weekend to za krótko, zwłaszcza jeśli ci go Ryanair dodatkowo skróci! ;)
OdpowiedzUsuń-Zołz