niedziela, 29 września 2013

Szkocja w 4 dni czyli Glens, Lochs and Castles!

Tegoroczną majówkę miałam okazję spędzić w Szkocji z moimi najbliższymi w warunkach nieco ograniczonych czasowo (serdecznie dziękuję Wizzairowi za zmianę daty lotu, którą odkryłam przez przypadek - nie, nie raczyli mnie poinformować!). Zaczęło się dosyć stresująco - uczestniczka naszej wycieczki, która pragnie pozostać anonimowa (choć wszyscy wiemy, że jest straszną Zołzą) zapomniała swojego dokumentu podróży. Na szczęście (dzięki innemu uczestnikowi wycieczki, który także pragnie pozostać anonimowy, ale wszyscy wiemy, że mam na myśli najbardziej ogarniętego człowieka świata) na lotnisko dojechaliśmy wystarczająco wcześnie, aby Zołzie jeszcze dostarczyć dowód z domu. Uff! Udało się! Wsiedliśmy na pokład naszego ukochanego Wizzaira i wystartowaliśmy z Warszawy aby niecałe trzy godziny później znaleźć się w Glasgow. A co dalej? O tym poniżej!

Sam lot nie kosztował nas fortuny, ponieważ 62zł od osoby za odcinek Warszawa - Glasgow (ale z Wizzairem, więc mogliśmy wziąć za darmo tylko mały bagaż podręczny, który sprowadza się po prostu do zwykłego plecaczka). W Glasgow przywitała nas dosyć chłodna, choć słoneczna pogoda i od razu po dotarciu z lotniska do centrum miasta (za około 4-5 funtów) poszliśmy do Tourist Point. Z racji tego, że chcieliśmy przejechać całkiem spory kawałek Szkocji, zdecydowaliśmy się kupić tzw. Explorer Pass w Citylink, czyli sieci szkockich autobusów międzymiastowych, który wyniósł nas 39 funtów od osoby. Opłacało się to bardziej niż kupowanie pojedynczych przejazdów (choć czasem, zwłaszcza jak się podróżuje większą grupką, można znaleźć też dobre oferty na przejazdy kolejowe) i Pass pozwalał nam na dowolną ilość przejazdów autobusowych przez dowolne 3 dni w ciągu 5 kolejnych dni. Po dosyć długiej procedurze kupowania i rezerwowania, ruszyliśmy w miasto (stwierdziliśmy, że ten dzień poświęcimy właśnie na Glasgow). Najpierw poszliśmy do jednej z najbardziej polecanej atrakcji Glasgow (w dodatku darmowej!), Muzeum i Galerii Kelvingrove. Można tam znaleźć chyba wszystko, począwszy od modelu Spitfire'a oryginalnych rozmiarów, przez szkielety dinozaurów aż po dzieła sztuki malowanej, w tym nawet obraz Salvadora Dali, zatem cóż, całkiem ciekawie! Następnie wróciliśmy do centrum (Kelvingrove jest trochę dalej) i udaliśmy się na mały spacer po Glasgow. Miasto szczerze mówiąc nie zachwyca na pierwszy rzut oka (przynajmniej ja tak uważam), ale (jak z resztą cała Szkocja) ma ciekawą historię, też jeśli chodzi o rywalizację z Edynburgiem. Poniżej kilka zdjęć.











Pod koniec pierwszego dnia, wykorzystując nasz Explorer Pass, złapaliśmy autobus z Glasgow do (leżącego niedaleko słynnego Loch Ness) Inverness. Tam spędziliśmy jedną noc, by nazajutrz rozpocząć wycieczkę (nieco ekspresową) do kilku słynnych miejsc szkockich Highlands (czyli górzystego regionu, w skład którego wchodzą Góry Kaledońskie i który chyba zajmuje około 70% powierzchni Szkocji): oczywiście Loch Ness, zamku Eilean Donan (najczęściej fotografowany zamek w Szkocji), Glenfinnan z (dosyć kontrowersyjnym) pomnikiem upamiętniającym powstanie Jakobitów i Fort William. Grafik mieliśmy dosyć napięty i niestety, ze względu na ograniczenie czasowe, dużo czasu spędziliśmy w autobusie (za to nasz Explorer Pass wykorzystaliśmy do granic możliwości), dlatego zdecydowanie polecam Wam przeznaczyć na taką trasę więcej czasu, zwłaszcza że widoki po drodze są przepiękne (ponadto z zamku Eilean Donan warto wybrać się na wyspę Skye i na niej samej spędzić kilka dni, ponieważ podobno jest naprawdę zachwycająca - nam niestety nie udało się tego zrobić). Jednak dzięki temu, że autobusy kursowały bardzo punktualnie udało nam się dojechać i odjechać z wszystkich punktów wycieczki bez problemu.

Nie udało nam się niestety zobaczyć Nessie, ale z Glenfinnan do Fort William złapaliśmy pociąg, jadący przez most, który zagrał w filmach o Harrym Potterze. Pogoda, jak widzicie na zdjęciach, bardzo szkocka!























Tego samego dnia wróciliśmy do Glasgow, gdzie nocowaliśmy do końca naszego wyjazdu. Nie oznacza to wcale, że resztę pobytu spędziliśmy na zwiedzaniu Glasgow, ale po prostu w Glasgow znalazłam znacznie tańszy nocleg niż w Edynburgu (prawie o połowę tańszy - pewnie przez to, że był to weekend, a Edynburg to miasto dużo bardziej turystyczne niż Glasgow), a z jednego miasta do drugiego jedzie się około godziny. My mieliśmy Explorer Pass, więc przejazdy nic dodatkowo nas nie kosztowały. Także za hostel w Glasgow zapłaciliśmy ok. 43 zł od osoby w pokoju 4 osobowym (wcześniej w Inverness - podobnie).

Trzeciego dnia pojechaliśmy na kolejną wycieczkę, tym razem zorganizowaną i (uwaga, uwaga, tamdaradamdamdam) DARMOWĄ. Tak, tak, dobrze zrozumieliście - całodniowa wycieczka, autokarem (warto zaznaczyć, że bardzo urokliwym) za darmo! To znaczy, konkretniej rzecz ujmując, "on tip basis", czyli na koniec każdy może dać tyle, ile uważa, że wycieczka była warta, ale nie ma żadnej określonej i obowiązkowej stawki, a przewodnik (ubrany w tradycyjny szkocki kilt) nikogo nie stawia w niekomfortowej sytuacji, rzucając wymowne spojrzenia czy komentarze - jednym słowem, nikt nie czuje się pod presją, choć z reguły warto coś zostawić, ponieważ wycieczka trwa cały dzień i jest naprawdę ciekawa. Cała akcja nosi nazwę "Hairy Coo" i rusza codziennie z Edynburga (łatwo znajdziecie ich stronę w internecie). A co to "Hairy Coo" możecie łatwo rozszyfrować ze zdjęć poniżej (podpowiem, że to włochaty zwierzak :)). Z tego, co pamiętam, nasz przewodnik mówił, że wycieczka nie ma stałej trasy i zależy trochę od pogody (u nas niestety ta nie dopisała), ale naprawdę można się bardzo dużo dowiedzieć o niesamowicie ciekawej historii Szkocji, opowiedzianej w zabawny sposób. Nam udało się zobaczyć między innymi: słynny Forth Bridge, zamek w Stirling (niezwykle ważny w ich historii), pomnik bohatera narodowego Williama Wallace'a (nota bene "Braveheart" bardzo odbiega od prawdy historycznej, jakkolwiek pięknym filmem by nie był), jedyne jezioro w Szkocji, które określa się jako "Lake", a nie "Loch", czyli Lake of Menteith, Park Narodowy Trossachs, a w nim Loch Katrine i zamek Doune, który zagrał u Monthy'ego Pythona. A, i oczywiście - hairy coos!















Czwarty i ostatni dzień musieliśmy spędzić w Edynburgu, określonym przez naszego przewodnika z dnia poprzedniego "Disneylandem Szkocji". Cóż, nie jestem pewna, czy to dobra nazwa, ale wiem, że uwielbiam to miasto (już kiedyś poświęcałam mu trochę miejsca na blogu). Pełne historii, tajemniczych zaułków i kamiennych uliczek - na mnie po raz drugi w życiu zrobiło ogromne wrażenie (ale być może też przez to, że lubię takie klimaty). Warto przejść się starówką, obejrzeć uliczne "show", wspiąć się na Arthur's Seat i odwiedzić pomnik Greyfriars Bobby - dzielnego i lojalnego pieska. Każdy ma oczywiście własny sposób na zwiedzanie, ale Edynburg oferuje dużo: ciekawe muzea (w tym słynny Zamek w Edynburgu), też naukowe (Our Dynamic Earth), liczne sklepy i restauracje (Haggis nie jest takie złe - choć nie próbowaliśmy go akurat w Edynburgu) czy wspomniane już tajemnicze zaułki i wąskie uliczki.




















Na tym skończył się nasz weekend majowy w Szkocji. Deszczowa pogoda nie przeszkodziła nam zobaczyć tego i owego, choć 4 dni to zdecydowanie za mało. Dlatego jeszcze raz polecam wybrać się tam na dłużej, by móc lepiej nacieszyć się magiczną atmosferą szkockich krajobrazów, miastami przepełnionymi historią oraz przemiłymi ludźmi, których czasem wprawdzie trochę ciężko zrozumieć (ach, ten akcent!).

1 komentarz: