niedziela, 20 października 2013

Marzeń spełnianie czyli Nowa Zelandia (część I: Przygotowania)

Moja relacja z podróży po Nowej Zelandii będzie miała (jak pewnie zauważyliście) kilka części, ponieważ nie dam rady na raz opisać wszystkich widoków, ludzi, emocji i przygód, które dane mi było przeżyć w krainie Kiwi. W zasadzie to nie jestem pewna, czy w ogóle dam radę je opisać, gdyż Nowa Zelandia na długo pozostanie w moim sercu jako wyjazd wszech czasów i boję się, że może mi zabraknąć superlatywów w języku polskim do oddania tego, co chcę przekazać. Mogę obiecać jednak, że na pewno spróbuję i wybaczcie mi zbytnie emocjonalne uniesienia, ale podejrzewam, że miejscami nie będę mogła się powstrzymać. Ale jak już tam pojedziecie (a wiem, że wiele osób o tym marzy, ponieważ komu nie powiem, że udało mi się tam wyjechać, zawsze słyszę: "Ooo to moje wielkie marzenie!"), to zrozumiecie. Dziś ta mniej "zjawiskowa" część relacji, czyli kilka praktycznych informacji o lotach, kosztach i tak dalej. Miłej lektury!

Zacznijmy od samego początku. Otóż wyprawę do Nowej Zelandii planowałam już od bardzo bardzo dawna. Wszystko zaczęło się oczywiście od "Władcy pierścieni" (jak u wszystkich ;)) Jednak Nowej Zelandii nie można utożsamiać ze światem Tolkiena, ponieważ tak naprawdę ma ona zupełnie inny charakter. Owszem, można wybrać się na wiele wycieczek śladem ekipy filmowej (które kosztują około 700 - 800 zł za całodniową wyprawę), ale musicie pamiętać, że z oryginalnego planu filmowego pozostał tylko Hobbiton (za 2-godzinną wycieczkę z przewodnikiem, która jest jedyną opcją zwiedzania, trzeba zapłacić ok. 200 zł) i tak naprawdę na wycieczkach zobaczycie głównie piękną scenerię, którą można także podziwiać za darmo w wielu innych miejscach. Bardzo oddani fani i fanatycy na pewno będą mieli szansę postawić stopę, tam gdzie kiedyś stał Peter Jackson, ale muszą się przygotować na to, że zapłacą pokaźną sumkę.

Wróćmy jednak do przygotowań. Mniej więcej rok temu obiecaliśmy sobie z moim chłopakiem, że zorganizujemy sobie taki wyjazd. Zaczęło się oczywiście od wyboru terminu. Nasz padł na przełom sierpnia i września (ze względu na studia, pracę i wyjazd na Erasmusa), co, prawdę mówiąc, nie jest najlepszym czasem, ponieważ wtedy panuje tam koniec zimy/początek wiosny. My mieliśmy niesamowite szczęście, ponieważ przez prawie całe dwa tygodnie, które spędziliśmy w Nowej Zelandii, świeciło piękne słońce, nie padało i było stosunkowo ciepło. Zimą niestety nie zawsze trafia się taka pogoda, w związku z czym najlepiej wybrać się na nowozelandzką wiosnę, czyli koniec września, październik i listopad. Potem nastaje tam lato, co oznacza tłumy turystów, kolejki wszędzie i problemy ze znalezieniem noclegu. Albo możecie zaryzykować tak jak my i jechać zimą (w wielu miejscach w Nowej Zelandii zima to najsuchszy okres w roku, a to ważne, gdyż rocznie bardzo często tam pada).

Wiedzieliśmy, kiedy chcemy jechać, także pozostało nam znaleźć tanie loty, co tak naprawdę było najtrudniejszym wyzwaniem w całym planowaniu. Także od września do marca pilnie śledziłam wszystkie aktualności na stronach z tanimi lotami. Mniej więcej w listopadzie (a może później?) pojawiła się niezwykle korzystna oferta British Airways na lot z Barcelony do Auckland (NZ) za około 2600 złotych (jak na ten kierunek była to cena lepiej niż rewelacyjna). Niestety termin nam nie za bardzo odpowiadał. Uzbroiliśmy się zatem w cierpliwość i czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy, aż tu gdzieś w okolicach marca pojawił się news, że super hiper mega oferta British Airways  ma terminy też na sierpień (chyba 3 terminy) i wrzesień. Po jednodniowej naradzie uznaliśmy, że taniej i lepiej nie będzie i kupiliśmy nasze bilety. Wyjazd stał się wreszcie realny.

Nasza trasa wyglądała następująco (z British Airways): Barcelona - London - Hongkong - Auckland (przejazd po Nowej Zelandii aż do Christchurch) Christchurch - Auckland (osobny lot z JetStar), Auckland - Sydney - Singapur - Londyn. Dodatkowo musieliśmy dokupić przelot z Ryanairem z Warszawy do Oslo i z Olso do Barcelony (tak było najtaniej), następnie z Londynu do Warszawy (dodatkowe loty z Ryanairem i JetStarem kosztowały nas około 400zł) .

Kolejnym etapem przygotowań było zaplanowanie wyprawy. Z racji tego, że mieliśmy bardzo ograniczony czas (15 dni na obie wyspy), musieliśmy to dobrze przemyśleć. Zatem zanurzyłam się w blogach, przewodnikach i artykułach o Nowej Zelandii, zakreślając to, co koniecznie musimy zobaczyć. Łatwo nie było, ale wybór padł na miejsca, które opiszę w kolejnych notkach i nie sądzę, żebym cokolwiek zmieniła w tej trasie. Teraz tylko pozostało pytanie jak przemieścić się z punktu A do punktu B. W grę wchodziły następujące opcje: samochód, kolej, autobus. Nad pierwszą zastanawialiśmy się dosyć długo, ale z racji tego, że żadne z nas nie jest jeszcze bardzo doświadczonym kierowcą, a tam panuje ruch lewostronny, to odrzuciliśmy tę możliwość (potem bardzo się cieszyliśmy, że tak zrobiliśmy, ponieważ drogi momentami były bardzo wąskie, bardzo strome i bardzo kręte, także uniknęliśmy sporo stresu). Jeśli chodzi o pociąg, to sieć kolejowa nie jest tam najlepiej rozwinięta i tak naprawdę warto wybrać się przede wszystkim na tak zwane "Scenic routes" (my wprawdzie tego nie zrobiliśmy, ale na brak pięknych scenerii nie narzekaliśmy). Został nam zatem autobus. W Nowej Zelandii macie wybór między dwoma głównymi przewoźnikami: Intercity i Naked Bus. Intercity ma bogatę ofertę "passów", na których możecie bardzo swobodnie się poruszać (są to passy na godziny, czyli wykupujecie na przykład 30 godzin i to oznacza, że tyle możecie spędzić na podróży autokarem, co moim zdaniem, jest bardzo uczciwą opcją). Jeśli jednak wiecie dokładnie, co chcecie zobaczyć, to warto kupić pojedyncze przejazdy w Naked Bus albo też w Intercity (jednak chyba łatwiej na nie trafić w Naked Bus), ponieważ ceny zaczynają się od... 1 nowozelandzkiego dollara! My z nasze zapłaciliśmy około 80 złotych od osoby za wszystkie przejazdy nie wliczając wycieczek. Jeśli zaś o nie chodzi, to Naked Bus i Intercity mają bardzo korzystną ofertę. Małym trickiem jest kupienie wyżej wspomnianego passa na godziny, a w ramach niego wykupienie wycieczek oraz przeprawy promowej między wyspami, gdyż tak wychodzi to dużo, dużo taniej (choć i tak wycieczki kosztują sporo - my za nasze w sumie z wejściami i przeprawą promem z jednej wyspy na drugą zapłaciliśmy prawie 800 złotych od osoby). Autobusy są w miarę komfortowe, a sieć jest naprawdę dobrze rozwinięta, także mimo że nie mieliśmy takiej swobody jak z samochodem, to zdecydowanie nie żałujemy i polecamy dwie wyżej wymienione firmy.

Ostatnią istotną kwestią było znalezienie noclegów. Te osiągają raczej zachodnie ceny, ale trzeba przyznać, że hostele mają naprawdę fajny standard. I tak orientacyjnie mogę podać, że najtańszy nocleg w pokoju dwuosobowym kosztował nas około 60 złotych od osoby, a najdroższy około 87 złotych od osoby, zaś najtańszy nocleg w dormie (pokoju wieloosobowym) kosztował nas około 50 złotych od osoby, zaś najdroższy około 75 złotych od osoby. Couchsurfing nie zawsze łatwo znaleźć (nam udało się raz), zwłaszcza na Południowej Wyspie, ponieważ mieszka tam bardzo mało ludzi. Ale oczywiście jest to jak najbardziej wykonalne.

Po rozwiązaniu wszelkich kwestii logistycznych pozostało nam już tylko czekać, a potem - pakować się! Było to pewnym wyzwaniem, ponieważ na naszych "dolotach" do Barcelony i z Londynu mogliśmy mieć tylko bagaż podręczny do 10 kg (a pakowaliśmy się w sumie na miesiąc - kilka dni spędziliśmy też w Barcelonie i w Australii), ale impossible is nothing! Pakując się do samej Nowej Zelandii jednak, musicie pamiętać, że obowiązują tam bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące wwożenia jedzenia czy leków np. można wwozić tylko fabrycznie zapakowane pokarmy, zawierające opis składników w języku angielskim. Trzeba je zadeklarować, a jak tego nie zrobicie, to zapłacicie wysoką karę. Po szczegóły i inne przepisy wjazdowe odsyłam do oficjalnych stron rządowych Nowej Zelandii, a w tym miejscu tylko pragnę Was na to uczulić!

Spakowani, podekscytowani i lekko zestresowani (jedziemy na drugi koniec świata, tak daleko, jak tylko się da!), wyruszyliśmy na wakacje życia. Pierwszym przystankiem była Barcelona (którą chętnie też kiedyś opiszę, ponieważ udało nam się odkryć nowe miejsca i trafić na bardzo fajny festiwal), a potem już tylko - Nowa Zelandia! Ale o tym - w kolejnych notkach!

2 komentarze: